„Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca”
Ryszard Kapuściński „Podróże z Herodotem”
Na wyjazd do Kirgistanu zdecydowaliśmy się po obejrzeniu zdjęć na jednej ze stron internetowych. Niewiele o tym kraju wiedzieliśmy poza tym, że to głęboka Azja i postsowiecka republika. Na miejscu mieliśmy się przekonać o konsekwencjach obu tych rzeczy…

Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na podróż, więc zdecydowaliśmy się na samolot. Jest to jedyna sensowna opcja, jeżeli ma się tylko trzy tygodnie urlopu. Dwa miesiące wcześniej kupiliśmy bilety w warszawskim biurze Aeroflotu. Nim nadszedł dzień 26 czerwca 2006 r. (wylot) zajmowaliśmy się drukowaniem wszystkich relacji z Kirgistanu , jakie można było znaleźć w Internecie, szukaniu na Allegro namiotu o wadze piórkowej i karimaty, kupowaniu w zwykłym sklepie (kwestia przymierzenia) butów. Szkoda, że nie kupiłam sobie plecaka, bo ta chińska podróba znanej marki przygniatała mnie i podcinała skrzydła.
Na miejscu okazało się, że potęga informacji z Internetu jest niezmierzona. Czy też raczej odwrotnie! Jest właśnie zmierzona. Chociażby grubymi kwotami utargowanych somów.
27 czerwca 2006, Biszkek
Rano po wylądowaniu w stolicy wymieniliśmy $ na trochę somów. Pani poinformowała nas gdzie stoją marszrutki, ale taksówkarze nie dali nam się ruszyć. Jeszcze nie wiedzieliśmy jak ich ignorować. Jeden szczególnie się przyczepił i chciał od nas 10 dolarów za przewózkę do centrum. Z biegu uznaliśmy, że to za dużo i bez sensu z nim dyskutowaliśmy, zamiast iść w swoją stronę. Za chwilę podszedł do nas jakiś młody chłopak i po angielsku pytał, gdzie jedziemy. Zaproponował, żebyśmy pojechali z nim taksówką, a on będzie się liczył z taksówkarzem. I tak zrobiliśmy. Po drodze okazało się, że Marius jest z Rumunii, pracuje dla UE (UE w Kirgistanie?), mieszka z kolegą w 3 pokojowym mieszkaniu blisko centrum i może nas przenocować. W Polsce byśmy mieli większe opory, a tutaj zgodziliśmy się bez zastanowienia. Byli bardzo sympatyczni, wygadani, dali nam klucze od mieszkania i bezstresowo szykowali się do pracy. A my poszliśmy w miasto. Popatrzyliśmy na reprezentacyjne ulice Kiev i Czuj.
Załatwiliśmy chytrym kurzem stempel w paszport (rodzaj wizy), a łatwo nie było.
Urząd załatwiający OVIR, to zbiór kolejek do dziwnych pokoi i brak jakiejkolwiek informacji. Wszystko stare (kanapy(!!), schody, ściany, drzwi…). Ale remont w toku, więc będzie pewnie pięknie. W pokojach na szafkach, frontem do klienta stała np. miska z brudną wodą, brudne naczynia po śniadaniu, niedokończona sałatka…
Staliśmy w jakiejśkolejce przed niewyjaśnionym pokojem, do którego za chwile zamknęli drzwi i tyle ich interesowało, że ludzie stoją.Na szczęście naszą sprawę i tak musieliśmy załatwić piętro wyżej (tak wynikało z jakiejś internetowej relacji). Stanęliśmy w kolejce do kasy (za OVIR należało się 61 somów od osoby) i obserwowaliśmy, co dzieje się przed drzwiami, w których prawdopodobnie będziemy załatwiali stempel. A działa się rzecz straszna: i tu drzwi zostały zamknięte! Godzinę przed wypisanym na kartce czasem pracy! Ale ludzie stali pod drzwiami dalej, no to my też stanęliśmy z kwitkiem z kasy. Dzięki namolnemu pukaniu jednego z interesantów i jego refleksowi – wepchał się za jakąś urzędniczką – weszliśmy do pokoju i dostaliśmy stempel. Po prostu Wschód.
Zjeść coś regionalnego nie jest źle, tym bardziej, że czas obiadu minął nam w kolejkach. Ja wzięłam pielmieny, a Mirek manthy. Dobre było – jeszcze. Potem z każdym kolejnym dniem baranina coraz bardziej przyprawiał mnie o brak zrozumienia dla tej kuchni, aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy jadłam same suche ciastka. Baran pokonał moją psychikę (żołądek miałam zdrowy). Mirek, natomiast do końca pobytu utrzymywał, że ta kuchnia nie jest zła.
Pospaliśmy na zmianę na parkowej ławce – byliśmy padnięci po całej nocy z przesiadką w Moskwie, jak zaczęło kropić poszliśmy szukać opisanego w jednej z relacji punktu z mapami. Był to spory budynek, w części pusty, w części była jakaś recepcja z dobrze poinformowanym panem, który prawdopodobnie zawrócił wychodzącego do domu pana sprzedającego mapy. Wdrapaliśmy się za nim na 2 piętro i w małym pokoju pełnym map zakupiliśmy 3 sztuki, które nie składały się w całość. Ten kraj jest daleko za… Zaszliśmy na bazar. O ludu, ale … specyficznie! Brud, w dziale mięsnym smród i prowizorka. Zakupiliśmy arbuza, czereśnie, ciastka i do domu. Nie bardzo mogliśmy trafić. Byłoby to może nieszkodliwe, gdybyśmy nie mieli 6 kilowego arbuza i siaty piwa dla naszych gospodarzy
Wieczorem nowi koledzy pokazali nam na naszych wspaniałych mapach gdzie warto iść/jechać, by Kirgistan zapamiętać na całe życie. Uświadomili nas, że:
- nie warto brzegów jeziora pokonywać piechotą, bo jest to bardzo, bardzo dużo kilometrów, a poza tym nie za piękne widoki – po prostu asfalt,
- drugi (południowy) brzeg jeziora jest co prawda bardziej malowniczy, ale i bardziej dziki. Raczej pokonuje się go jeepem, albo marszrutką. Nie próbowaliśmy żadnego ze sposobów. Woleliśmy udać się bardziej na południe kraju, a nie tylko jeziora.
Pooglądaliśmy jeszcze pierwszą połowę meczu (nie grała na pewno Polska, bo już zdążyła odpaść), wymyliśmy się pod ciepłym prysznicem (za kilka dni, będzie to luksus nieobecny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów) i spać. Padał deszcz.
28 czerwca 2006, Biszkek, Czołpon-Ata
Zerwaliśmy się z rańska, żeby czem prędzej znaleźć się w Czołpon-ata. W lodówce zostawiliśmy dla gościnnych gospodarzy siatę piwa (nie chcieli żadnych pieniędzy, więc pomyśleliśmy, że to im się spodoba) i w drogę.
Świeciło słońce.
Ponad 25 minut czekaliśmy na dworcu marszrutkowym (dworzec zapadnyj) na zapełnienie autobusu. Po drodze zatrzymaliśmy się raz na Gut szoping (jak to nazwał kierowca). Kupiliśmy najlepsze (jak do tej pory) brzoskwinie. Oprócz owoców można było tam kupić (zapewne po okazyjnych cenach) stare ciuchy ze starej łady. Nie skorzystaliśmy…
Chwilę po tym, jak ruszyliśmy po prawej stronie drogi pokazały się góry z ośnieżonymi szczytami. Stopniowo krajobrazy zaczęły się robić coraz bardziej górskie, a droga coraz bardziej kręta. Na początku kierowca katował nas kirgiskim radiem. Na szczęście po pewnym czasie zmienił zdanie i dał nam spać. Po ok. 3 godz. pojawił się cel naszej podróży: jezioro Issyk-kul. Wieeeeelkie… Mieszkańcy mówią o nim „morie”. Jezioro jest rzeczywiście duże, jak na tak mały kraj. W Czołpon-Ata mieliśmy wysiąść w centrum. Okazało się, że takiego czegoś w zasadzie nie ma. Miasteczko położone jest wzdłuż drogi. Życie koncentruje się wokół bazaru.
Po wyjściu z marszrutki (w sumie 4 h jazdy) obległ nas tłumek ludzi oferujących transport do… Biszkeku Jednak woleliśmy szukać komnaty. Spotkali my 4 panie, typowe: ze złotymi zębami. Jedna nas zagadnęła retorycznym pytaniem, czy szukamy kwatery. I tak to znaleźliśmy dach nad głową. Komnata była bardzo surowa (delikatnie mówiąc), ale za to był prysznic, blisko na bazar, do przystanku autobusowego i przede wszystkim do jeziora, więc ostaliśmy się tam 1 noc. W obejściu panował ogólny bajzel, poczucie estetyki dalekie od naszego. Altanka, gdzie kuszaliśmy ich regionalne gludy (czyt. jedliśmy ich regionalne potrawy) zbita na prędce z desek, połówki „enesa”, na nim kolorowa płachta, na podłodze stare dywany i niski stolik, przy którym siedziało się po turecku. Plaża nad Yssyk-Kul, sympatyczna, jeszcze nieprzeludniona (sezon zaczyna się 15 lipca), z typowymi nadmorskimi atrakcjami („banan”, spadochron przy motorówce), zamiast koszy plażowych metalowe, obdrapane huśtawki. Zamiast piasku – żwirek. Co jakiś czas przechadzali się handlarze różnych, raczej słonych przysmaków (np. słonotłuste chlebowe paluszki – 15 somów), „chałodnego” piwa i wędzonych ryb.

Nie plażowaliśmy, ale i tak mocno się spiekliśmy. Popstrykalismy trochę zdjęć i postanowiliśmy jeszcze zobaczyć Pietroglify. Wzięliśmy taksi (po targach stanęło na 100 somach) i po 15 minutach byliśmy przy kamienistej, nagrzanej przestrzeni. Zaraz zza kamienia wyszła kobieta z kilkunastoletnim chłopakiem, skasowała za bilety (2×25 somów) , a chłopak oprowadził nas (za 50 somów) wśród tych kamieni pokazując te z wyrytymi (5-8 tys lat p.n.Ch.) rysunkami zwierząt i czabanów, komentując to tak: kozieł: głowa, rogi, noga; czaban na łoszadzi: głowa, noga, noga, ogon…). Czasem rzeczywiście zobaczyliśmy cośkolwiek dopiero po jego wskazówkach. A czasem rysunki były bardzo dobrze zachowane: Niemcy kilka lat temu zrobili renowację tych zabytków.
Chodziliśmy tak w słońcu pół godziny. W potem wskoczyliśmy w czekającą na nas taksóweczkę i poprosiliśmy go, żeby zawiózł nas do jachtów – chcieliśmy popływać wycieczkowcem po jeziorze. Miejsce w ogóle nie reklamowane. Zaniedbane schody. Pani poinformowała, że jacht wychodzi „w morie” jutro o 15.00. Zadowoleni ruszyliśmy do domu na zamówiony na 19.00 urzyn.

29 czerwca 2006, Czołpon-Ata, Gregorjewka
Po porannej wizycie na bazarze w celu zakupu śniadania poszliśmy do muzeum: zdjęcia, wycinki z gazet na ścianach (w klimacie socjalistycznym), prehistoryczne wykopaliska, ludowe makatki (bardzo fajne), stroje…
Następny punkt programu, to wycieczka po morie. Zjawiliśmy się przed czasem, czekaliśmy aż się nazbiera więcej chętnych, zaczęli się niecierpliwić już nawet kirgiscy turyści, ja zaczęłam nadrabiać zaległości w „travelbooku”. Ruszyliśmy 50 minut po czasie. Wycieczka warta polecenia, szczególnie w ładną pogodę, by popodziwiać drugi brzeg jeziora, ten bardziej dziki. Po zjedzeniu kirgiskiej wersji kapuśniaka spakowaliśmy sumki i w drogę. Po 30 minutach czekania na zapełnienie, za 25 somów od osoby marszrutka zawiozła nas do Griegorjewki (czas jazdy – 40 minut). Taksówkarze, za to samo chcieli 1000 somów i twierdzili, że marszrutki tam nie jeżdżą.
W Griegorjewce na „przystanku” było… pusto. Nie było chętnych, aby nas gdzieś zawieźć, zaproponować nocleg. Poczuliśmy się trochę dziwnie. Dopiero za chwilę zjawił się, Rosjanin (jak się później okazało) z propozycją, że nas zawiezie za „10 baksów” do bardzo dobrej kwatery. Po śmiechach, hehach zeszliśmy do 200 somów. Jechaliśmy razem z jego widłami. Fotel kierowcy to był prawdziwy domowy fotel. Ale przednią szybę w samochodzie miał całą, w przeciwieństwie do większości do tej pory napotkanych samochodów, które miały albo rysę przez całą szybę, albo większy/mniejszy ślad po rzuconym kamieniu.
Ruski człowiek urodził się w Kirgistanie , ale uważał się za „jurop”: „Kirgistan eto Azja, Rosija eto Europa”. Dotarliśmy do „gut” kwatery, która jednak była zamknięta! To był ogrodzony, górzysty teren. Widzieliśmy jakiś piętrowy budynek. Dzwoniliśmy, czekaliśmy i nic. Już mieliśmy iść dalej, bo dalej miały być jurty z „bad” spaniem. Patrzymy, a tu idzie do nas Ruski człowiek, podzwonił, popukał kamieniem w bramę, potem przeskoczył ogrodzenie i wrócił z Kirgizem. Trochę to nam wyglądało, jakby się znali i jakby mieli jakąś umowę, że on tu przywozi gości, a drugi ich kwateruje, ale nie mieliśmy za bardzo innej alternatywy (było już pod wieczór). Za 300 (!!!) somów nocowaliśmy w wozie (pachorzym na cyrkowy), w pokoju wyłożonym dywanami i z rozwalonym gniazdkiem – doładowaliśmy sobie kamerę i akumulatorki!! Pogadaliśmy sobie przy wspólnej kolacji: naszej rybie, chlebie i jego czaju o tym i owym, o tym ile mamy lat, gdzie pracujemy, o swadbie. Talant miał 33 lata, syna w II klasie, córkę w I klasie. Żona Rosa została przez niego wykradziona (to u nich zwyczaj). Dał jej rodzicom za nią krowę, ileś wódki, pieniądze i coś tam jeszcze. Pracuje pilnując pensjonatu przez 10 dni, a potem przychodzi zmiennik, a on wraca do domu i za 10 dni znów się tu zjawia. bardzo Było miło i przyjaźnie. Zaoferował się, że nas podwiezie swoim motorem kawałek w góry. Powiedzieliśmy, że to przemyślimy. O myciu nie było mowy. Nie było tam żadnego łazienkopodobnego obiektu, tylko wąż z lodowatą wodą na zimnym podwórku. Umyliśmy tylko zęby i spać. Talant był głodny wiedzy, tak bardzo, że aż wziął od nas polskie gazety. Postanowiliśmy, że jutro zostawimy część bagażu u Talanta, pójdziemy w góry na jeden dzień, żeby nocować przy jurcie, a na drugi dzień wrócimy i skorzystamy z podwózki, by ruszyć górami do następnego miasta (Siemionowka).
30 czerwca 2006 Tien-Szan
Rano tylko po czaju, przy którym umówilimy się z Talantem, że wrócimy jutro o 15.00 i podrzuci nas w góry z resztą bagaży poszliśmy w stronę słońca. Wędrowaliśmy sobie doliną o tatrzańskich klimatach. Przez jakieś 2 kilometry pojawiały się od czasu do czasu jurty-bary. Szaszłyki po 70 somów. Trochę drogo, a poza tym nie mieliśmy ochoty na baraninę z rana. Potem towarzyszył nam już tylko rwący potok, kołujące drapieżne ptaki i widoki, widoki, widoki. Co chwilę foto-stopy. Na końcu drogi był szlaban (!) otwarty i rozwidlenie dróg. Pomyśleliśmy: „jutro powiemy Talantowi, żeby nas dotąd dowiózł”. Skręciliśmy w lewo i po ok. 1 godzinie doszliśmy do niewielkiego jeziora. Obozowała tam rodzinka, która zaprosiła nas na nocleg. Na dzień dobry poczęstowali nas kefirem, obiecali dużo atrakcji i kazali rozstawić namiot. Znaleźć dobre (równe, bez „krowich niespodzianek”, suche) miejsce nie było łatwo. Dopiero za strumykiem na górce było OK. Za chwilę przyszedł do nas dziadek z 2 wnuczków i bez wstępów zapytał o konfiety (cukierki). Na szczęście mieliśmy. Posiedział kilka minut, podniósł się, rzucił w przestrzeń „obied” i poszedł z dziećmi. Nie bardzo wiedzieliśmy, czy powiedział to do nas, czy do dzieci. Zastanawialiśmy się jak tam do nich dołączyć. Nakręciliśmy jakiegoś kirgiskiego kretoszczura, który 3 metry od naszego namiotu kopał sobie pokoje. W końcu nabraliśmy odwagi, wzięliśmy ogórki i sok z kubkiem i poszliśmy na obiad do naszych gospodarzy. Kubka już więcej nie zobaczyłam. Na obiad był orom – podobne do naleśników z serem. Wszyscy znali rosyjski i jeszcze okazało się, że jedna z Kirgizek zna trochę angielskiego (Mierim zdała na 1. rok ekonomii). Jako, że była dopiero godzina 17.00 skorzystaliśmy, że Mierim trochę się nudziła i miała ochotę zaprowadzić nas nad drugie jeziorko. Po drodze dołączył do nas jej wujo na koniu. I tak pierwszy raz przejechaliśmy się na kirgiskiej łoszadzi. Podobno za tym jeziorkiem było jeszcze trzecie, ale już tam nie szliśmy. Wróciliśmy o 18.00. jako, że urzyn miał być o 19.00, zdrzemnęliśmy się kapkę w naszym słonecznym namiocie. O 19.00 (budzik w komórce) lecieliśmy już na kuszanie. Jeszcze się nie nauczyliśmy, że ten naród do punktualnych nie należy! Jako, że jeszcze nie było widać żadnego jedzenia, popstrykaliśmy fotki. Mała Biełka bardzo lubiła zdjęcia i ciągle chciała oglądać jak wyszły. Potem pograliśmy w karty w coś typu „d… biskupa” i były też sztuczki „fokus-mokus – śmisznie było niezmiernie. W końcu wjechała zupa z barana a’la podeszwa, ale z dobrymi kartoflami i ryżem. Na deser był dżem i czaj. I poszliśmy spać. W nocy padało, na głowę nic nie kapało. Namiot bardzo dobrze przeszedł test szczelności. Nie powiemy jaka to firma, bo nie chcieli nam zasponsorować wyprawy ;/
1 lipca 2006 pastwiska Griegorjewki
Na śniadanie mieli nas zawołać, ale tak mniej więcej miało być na 9.00. Koło 8.00 usłyszeliśmy jakieś krzyki, więc zerwaliśmy się niespiesznie. Idziemy, a tu zawtraka niet. Dopiero się gniótł, wałkował, smażył. Mirek pokręcił jak robi się ich niesłodkie placki drożdżowe. Jako, że czekanie przeciągało się, poszliśmy z Biełką wokrug pobliskiego oziera. Po 20 minutach zawołali nas w końcu na śniadanie. Pojedliśmy, spakowaliśmy się, wzięliśmy adres, aby przesłać im zdjęcia, zapłaciliśmy wg własnego uznania (potem już nigdy nie spotkaliśmy takich miłych ludzi, nie nastawionych na kasę) 10 $ i w drogę po nasze bagaże do Talanta.
Była sobota. Gdy dochodziliśmy do naszego pensjonatu na drodze było widać wzmożony, weekendowy, komercyjny ruch. Co chwila oferowali nam kumys, szaszłyki, podjeżdżali konno i pytali , czy nas nie podrzucić. Daliśmy się tylko namówić na zdjęcie z sokołem (20 somów) i z orłem (15 somów). Po dotarciu do wczorajszego noclegu okazało się, że nici z naszej podwózki. Talant zaoferował nam i dusz i jedzenie i owszem podwózkę motorem, ale w dół, do swojego domu. Wszystko za raptem, okazyjną cenę 3 tys. somów!! Skandal! Jak to wspominam i porównuję z miłą atmosferą przy kolacji, to nadal szlag mnie trafia. Próbowaliśmy się z nim dogadywać, że nie tak się umawialiśmy, że nam zależy tylko i wyłącznie na transporcie do szlabanu. Ta niemiła rozmowa skończyła się tym, że poszliśmy piechotą. Chciał jeszcze wyłudzić od nas kasę za pilnowanie bagaży. Nie dostał nic. Bezczelność ludzka nie zna granic. Ze złości nie czułam jak niewygodny mam plecak i doszliśmy do szlabanu mniej zmęczeni. Tym razem skręciliśmy w prawo. Cel: podziwiać góry, znaleźć nocleg przy jurcie, rano dojść do Siemionowki i jakąś maszyną dojechać do Karakoła. Pod górę szliśmy niespiesznie, bo i sił brakło i po co tak lecieć zapowiadało się na długą drogę – trzeba było się oszczędzać. Na szczęście nie było słońca, które by nas do szczętu wykończyło. Latające nad nami wrony czyniły nas trochę niepewnymi swego losu Ale pojawiające się coraz częściej stada krów i owiec dodawały animuszu, a kopiące się konie – podrywały do dalszej wędrówki. Mijaliśmy największe pastwiska, jakie do tej pory widzieliśmy (przełęcz Kjok-bieł). Szczególnie dobrze prezentowały się na tle ośnieżonych szczytów (dochodzące do 4 tys. szczyty pasma Hrebet Kjungej). Teraz już dokładnie (z góry) widzieliśmy jaka droga jeszcze przed nami. Ale, że była całkiem gęsto obstawiona jakimiś domami, to nie traciliśmy nadziei, że z noclegiem nie będzie problemu. Po drodze dogonili nas 2 Kirgizi i kawałek drogi wędrowaliśmy razem. Umówiliśmy się z nimi na ew. nocleg (jutro), bo podobno w Siemionowce nie ma gostinic. Ledwo żywi doszliśmy w końcu do wypatrzonej 4 godziny wcześniej (z góry) jurty. Mieszkali tam dziadek z babcią, wnuczką i nieokreślonego wieku ich znajomy, który jako jedyny znał rosyjski. Toaleta w lesie, mycie (wreszcie!!!!!) w rwącej rzeczce. Stała tam jeszcze jedna jurta – dla turystów. Skorzystaliśmy z okazji i nie rozkładaliśmy już namiotu. Polaków jeszcze nie gościli. Ich gość zaskoczył nas znajomością „Potopu” Sienkiewicza. Ja natomiast myślałam, że on mówi o powodzi w Polsce ;P
Wiedział, że u Polaków mówi się Pan, Pani, a nazwiska kończą się na -ski, -cki. Po tym jak, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, usłyszeli, że nie jedliśmy nic od śniadania zaprosili nas na kolację (chleb, mleko, czaj, kajmak-bardzo gęsta śmietana, sałatka z pomidorów i ogórków, ich keczup: pomidory rozgniecione na miazgę+papryka+wg mnie jeszcze czosnek-czułam go jak nic). Chwalili sowieckie czasy. Wtedy mieli prąd w jurcie. Rzeczywiście stało w okolicy sporo słupów, nawet połączonych drutami i było nawet gniazdko nad drzwiami, ale do napisania tej relacji zapalili nam lampę naftową. Dziwne, że nie mówili o „4 tankistach i sabace”, bo jak dotąd wszyscy chwalili się znajomością polskiej kinematografii, mówiąc właśnie o tym filmie.
Poszliśmy śnić nasze sny.
2 lipca 2006 pastwiska Siemionowki, Karakoł
Rano obudziło nas odsłonięcie świetlika w dachu jurty. Potem pokrzykiwali na nas, żebyśmy szli na śniadanie (makaron+wołowina+pomidory z ogórkami ze szczypiorkiem; chleb, warenie – dżem, kajmak, czaj. Mieliśmy okazję pojechać nad górskie jeziorko za 100 somów/osobę/godzinę (droga tam i abarot 1,5 godz.), ale dziadek krzykami i wymachami przepędził konkurencję i zaoferował swoje konie o 50 somów droższe i wg dziadka do jeziorka były 2 h drogi. Jako, że się rozpadało, odłożyliśmy wycieczkę na „po deszczu”. Mieliśmy okazję obejrzeć jak się łapie źrebaki (biedne zwierzaki! Łapali je na lasso, przewracali na ziemię, by je przywiązać do jednego sznurka i tak stały sobie cały dzień. W nocy je puszczali), by móc je odseparować od matek. Klacze doją co 2 godziny (ok. 1 litr mleka od 1 klaczy). Z tego mleka powstaje kumys po lekkiej fermentacji.
Deszcz przestał padać i w sumie moglibyśmy już pojechać nad to jezioro, ale jeden z koni gdzieś się poszedł paść i trzeba było go znaleźć. Już prawie straciliśmy nadzieję, że go znajdą, pomijamy, że nie byliśmy pewni, czy w ogóle ktoś poszedł go szukać. W końcu się doczekaliśmy. Wzięliśmy też przewodnika – mały chłopak nie umiejący nic, a nic po rosyjsku. Chabety wlekły się i rzeczywiście droga w obie strony (+ 15 minut nad jeziorkiem) zajęła nam 2 godziny. Jeziorko bardzo ładne, czyste jołki (świerki) wysokie, kaczki dzikie, ryb nie widzieliśmy, słońce przygrzewało. Za tę przyjemność i za przewodnika zapłaciliśmy w sumie 800 somów. Po opłaceniu jurty – 250 somów, jedzenia – 200 somów (dziadek – zdzierca), uściśnięciu rąk, poszliśmy pieszkom w kierunku Siemionowki. Po chwili dogonił nas nasz młody przewodnik z dziadkiem i chcieli od nas 100 somów. Chłopak twierdził, że mu tyle wisimy. Nie mogliśmy mu przetłumaczyć, że nic mu się od nas nie należy, niech sobie gada z dziadkiem, który mu zabrał całą kasę. Było niezbyt przyjemnie, dzieciak się i nas wkurzał, a nam się spieszyło na transport do Karakoła. W końcu Mirek zatrzymał jakiś samochód z Kirgizem i poprosiliśmy go, żeby wytłumaczył małemu prostą matematykę. Nie wiemy, czy chłopak zrozumiał, w każdym razie kierowca coś mu tam wytłumaczył, a potem zaproponował, że nas bezpłatnie zawiezie na przystanek. Oj, dobrze, że wsiedliśmy, bo okazało się, że do przystanku było znacznie dalej niż 7 km.
Przystanek w Siemionowce jest raczej tym przelotowym: marszrutki są załadowane i na nasze machanie nie zatrzymała się ani jedna. Autostop w tym kraju jest właściwie niemożliwy. Samochody nie mają pustych przebiegów: albo jest wieziony bagaż, albo cała rodzina łącznie z sąsiadem. Czekaliśmy 1,5 godziny na cokolwiek, co by nas zawiozło do Karakoł. „Cokolwiek” poza taxi za 2000 somów! – kosmici).
Ok. godz. 18.30 złapaliśmy okazję (!!) do Ananiewki. Tam, okazuje się jest dużo łatwiej złapać marszrutkę. Podwiozła nas 3 osobowa rodzina. Po drodze dali nam telefon do swojej rodziny w Karakoł, gdzie moglibyśmy znaleźć kwaterę. W Ananiewce rzeczywiście szybko znaleźliśmy marszrutkę.
W Karakole zadzwoniliśmy, przyjechali po nas, po drodze jeszcze zrobiliśmy zakupy na kolację. Ugościli nas rodzinnie i sympatycznie. Bardzo dobrze znali rosyjski. Była to prawdopodobnie przeciętna rodzina z większego kirgiskiego miasta. Mąż pracuje, żona w domu, 5 dzieci (dwójka na studiach poza domem), żyją skromnie i wzdychają za sojuzem.
Pokazali nam swój sad i kawałek pola z kartoflami. Najwyraźniej byli z tego dumni. Pozajmowaliśmy się trochę ich dziećmi i poszliśmy na kolacje (makaron, parówki, ogórki, dżemy, chleb, ciastka i tradycyjny czaj). Po kolacji pokazaliśmy im nasze karimaty i śpiwory – chyba widzieli coś takiego po raz pierwszy. Umyliśmy się w bani (ale zimnej – za kilka dni doświadczymy, co to znaczy prawdziwa ruska bania). Woda leciała bezpośrednio na beton – to była ich łazienka. Poczytaliśmy jeszcze co też ciekawego jutro moglibyśmy zwiedzić i doszliśmy do wniosku, że w zasadzie można by tu zostać jeszcze jeden dzień.
3 lipca 2006 Karakoł, Yeti Oguz
Rano, po zjedzeniu śniadania pojechalimy do Yeti Oguz. Gospodarze nam powiedzieli, że można tam dojechać marszrutką. Najstarsza córka – Aksamaj – zaprowadziła nas na przystanek auto(busowy), gdzie mieliśmy złapać busika na miniwagzał. Stamtąd miała być marszrutka do Yeti Oguz. Na miniwagzale okazało się, że takowej to wcale nie ma i musimy wziąć taxi (wyglądała jak marszruta, ale nie czekała na zapełnienie) . Tak też zrobiliśmy (300 somów) i po 40 min. byliśmy na miejscu. Po drodze zrobiliśmy dwa fotostopy w celu uwiecznienia jednej z bardziej znanych skał w Kirgistanie „Złamane Serce”. Umówilimy się z kierowcą, że wróci po nas za 4,5 godziny (chcieliśmy jeszcze poeksplorować Karakoł za dnia. Lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy zostali dłużej w górach, bo sam Karakoł nie jest wcale taki niezapomniany, jak go niektóre przewodniki chwalą).
Ale wróćmy do wyprawy w góry. Naszym celem była „Dolina Kwiatów”. Musieliśmy tam dojść w 2 godz., żeby zdążyć wrócić o umówionej godzinie (dodatkowo zmotywowani byliśmy tym, że już zapłaciliśmy za drogę powrotną. Pan Kierowca powiedział, że jest muszcina i na pewno przyjedzie. I przyjechał.).
Szliśmy malowniczym górskim szlakiem i zaliczaliśmy kolejne mostki. Potem dowiedzieliśmy się, że jednostką miary są na tamtym szlaku mostki właśnie. Podobno jest ich siedem.
Tradycyjnie nie spotkaliśmy żadnej informacji, ani szlaku. Nie wiemy w zasadzie czy dotarliśmy do tej doliny. W miejscu, do którego dotarliśmy zrobiliśmy sobie zdjęcie przy słupku z kilometrowskazem, trochę odpoczęliśmy i wróciliśmy (niestety) tą samą drogą.
Wracając zostaliśmy zaproszeni na imprezę urodzinową, którą na łonie natury urządziła sobie kirgiska, wieeeelka (liczbowo) rodzinka. Mieliśmy okazję zjeść tort pałeczkami.
Po powrocie do Karakoł poszliśmy na bazar, który się już zaczynał zwijać (była godz. 16:00). Zrobiliśmy tam zakupy i poszliśmy do parku im. Puszkina. Idąc uliczkami mieliśmy okazję z bliska obejrzeć mniej centralną część miasta. Robi przygnębiające wrażenie. Na wielu domach jest napis „do sprzedania” (wielu ludzi ucieka do Biszkeku w poszukiwaniu lepszego życia). Karakoł ma wygląd polskiego miasteczka powiatowego, któremu kazano się rozrosnąć, ale które nie miało na to siły.
W parku Puszkina, żadnego śladu po Puszkinie. Są za to pozostałości po czasach sowieckich w postaci pomników ku czci bohaterów II wojny światowej.
Ok. 20:30 wróciliśmy do naszych gospodarzy z zakupami na kolację. Oczekiwanie na nią tego dnia trochę się przedłużyło. Zajmowała się nami ich kilkunastoletnia córka: pokazywała nam na video swoje występy taneczne (tańczy w zespole folklorystycznym), wpisywała nam życzenia do travelbooku, potem my jej i jej młodszemu bratu (6-letni Timur), który był baaaardzo absorbujący. Kolacja była tuż przed 23:00 i z pełnymi brzuchami poszliśmy spać.
4 lipca 2006 Karakoł, Bałakczy
Rano okazało się, co drzemie w naszych serdecznych gospodarzach. Byliśmy dla nich chodzącymi diengami. Po śniadaniu kobieta najpierw poszła do Mirka i oznajmiła, że dobrze będzie jak jej damy 3 tys. somów. Potem przyszła do mnie i zaczęła mówić o swojej chorobie i że musi mieć pieniądze na lekarza i zakończyła, żebyśmy jej dali 3 tys. somów. Mocno zszokowani postanowiliśmy dać im 2 tys. (a wczoraj myśleliśmy, że jak im damy tysiąca, to będą uszczęśliwieni!). Po nie za długich targach zapłaciliśmy im 2 tys. somów i chłodno się rozstaliśmy. Od tej chwili moja wiara w serdeczność tego narodu przestała istnieć.
Poszliśmy na poszukiwanie pocztówek. Nie jest to zadanie łatwe. Nie można ich kupić w kioskach. Jedynie na poczcie (są słabe, atrakcją może być wydrukowany znaczek z CCCP) lub na stoiskach z pamiątkami w dużym domu handlowym (my swoje kupiliśmy w takim w Karakole), albo w mniejszych sklepach z souvenirami (widzieliśmy taki na ul. Czuj w Biszkeku).
Przed pocztą w Karakole widzieliśmy sporo starszych ludzi. Stali po swoje emerytury. Nie przynosi im listonosz?
Zahaczyliśmy jeszcze o informację turystyczną (niedaleko poczty). Okazało się, że aby dostać się nad jezioro Song-Kul, najlepiej wystartować z Bałakczy.
W drodze na dworzec marszrutkowy przyłączył się do nas mały chłopak (początek podstawówki) i koniecznie chciał z nami w góry. Rozgadany, super umiał po rosyjsku. Twierdził, że jego mama nie będzie za nim płakała, bo pacany (czyli kumple) powiedzą jej gdzie on jest i załatwione. Rozsiadł się na fotelu i za nic nie dał sobie wytłumaczyć, że nie jedzie z nami. Nazbierało się sporo ludzi, więc z nim wyszliśmy, daliśmy pocztówkę z naszymi górami i … szczęśliwie chłopak poszedł sobie. A my ruszyliśmy do Bałakczy.
Bałakczy, to na mapie duże miasto. My widzieliśmy tylko okolice wagzała. Znowu, po wysiadce z marszrutki, oblegli nas taksówkarze i chcieli nas wieźć do Biszkeku, albo gdzie bądź. Ruszyliśmy na poszukiwanie kwatery. Zagadnęliśmy jakąś kobietę z dzieckiem na ręku, czy by nas nie przechowała jedną noc, ale niestety nie wyraziła chęci. Dziwne!! Poszliśmy w takim razie dalej w stronę torów kolejowych. Stały 2 kumoszki. Jedna z nich miała więcej serca i zaprowadziła do (b. skromnego) domu swojej siostry. Za 500 somów (my zaproponowaliśmy cenę) mieliśmy nocleg, kolację, śniadanie i banię. Za chwilę przyszła gospodyni – Zinat. Okazała się bardzo sympatyczną, rozgadaną panią doktor medycyny z 6 letnimi bliźniaczkami: Kassjet i Keremet. Nie pracowała w zawodzie, bo za mało płacą. Nie zdziwiliśmy się. Pracowała w firmie oferującej małe kredyty. Zabrała nas nad jezioro (Yssyk-Kul), opowiadała, pytała m.in. o to, czy jakby przyjechała do Polski, to by znalazła pracę i męża Na plaży (trawiastej) z pięknymi widokami na góry na drugim brzegu dudnił amerykański mjusik.
Wieczorem poznaliśmy co to jest ruska bania. Tak nagrzali w tym parniku, że ubranie w ciągu pół sekundy przylepiało się do człowieka, a pot zalewał oczy! Dobrze jest się tak wytopić!
Danijar (kuzyn pani doktor) objaśniał nam jak się w cywilizowany sposób (prócz taxi) dostać nad jezioro Song-Kul.
5 lipca 2006 Bałakczy
W czasie śniadania dowiedzieliśmy się, że w Kirgistanie nie ma bezpłatnej edukacji. Płatne są nawet szkoły podstawowe. Jako, że były tego dnia urodziny córek-bliźniaczek naszej gospodyni wręczyliśmy im podarki w postaci pocztówek z Polski i poszliśmy na miasto sprawdzić o której mamy autobus. Pokręciliśmy się trochę po Bałakczy. Zrobiliśmy sesję fotograficzną na zaniedbanym (jak prawie wszędzie w Kirgistanie) cmentarzu (prawosławno-muzułmańsko-czerwonogwardzistów) i po zabraniu plecaków poszliśmy na przystanek, żeby złapać autobus w kierunku jeziora Song-Kul.
W budynku dworca autobusowego jest placówka poczty. Podobnie jak w Karakole przy okienku byli stłoczeni ludzie czekający na wypłatę emerytury. Różnica była taka, że tutejsi dziarscy emeryci prawie weszli przez okienko, żeby sprawdzić czy ich emerytury rzeczywiście jeszcze nie ma.
O dziwo nigdzie w okolicy dworca nie można było wymienić pieniędzy. Szukając jakiegoś kantoru zorientowałem się, że byliśmy cały czas na przedmieściach Bałakczy. Do centrum było podobno 2 kilometry i miał być tam bazar, przy którym to były kantory. Ale że czasu do odjazdu autobusu było mało, to sobie darowałem wyprawę. Czyli nie wiele możemy powiedzieć o mieście Bałakczy. Doświadczenie nam jednak podpowiada, że nie jest za piękne.
Wsiedliśmy do autobusu, którego docelową miejscowością było miasteczko Min-kusz. Dziwne było to, że bilety nie miały stałej ceny i trzeba było się dogadać z kierowcą. Autobus był szczelnie wypełniony i ludźmi i ich pakunkami: bańka na kumys, 50-litrowy garnek, torba „stadionowa” w kratkę, worek pełen plastikowych butelek, gdakające kartony, itd.
Jeszcze na przystanku zagadnęła nas pewna kobieta, która jak się okazało pochodziła z Kyzarta, miejscowości położonej niedaleko (co znaczy niedaleko to już kwestia subiektywna…) okolic jeziora Song-Kul. Razem z synem, synową (po 20 lat) i ich 3 miesięczną córeczką wybierali się w odwiedziny do rodziny mieszkającej w Kyzarcie. Zdziwiła się, że chcemy tam iść piechotą, bo wg niej nie jest łatwo się tam dostać (nie bardzo to nas zmartwiło, bo Kirgistanie ogólnie nie chodzą po górach, więc co oni mogą wiedzieć nt. trudności tras).
Za oknem widoki robiły się coraz dziksze i coraz bardziej górskie. Zaczęły pojawiać się jurty ulokowane nieopodal drogi. W pewnym momencie przy jednej z takich jurt kierowca zatrzymał się i wyrzucił worek z plastikowymi butelkami razem z 20 litrowym baniakiem. Domyślamy się, że umówił się na odebranie baniaku pełnego kumysu w drodze powrotnej, a butelki zapewne miały być zapłatą.
Po drodze mijaliśmy przełęcz Kyzart położoną powyżej 4 tys. metrów. Zrobiliśmy przystanek. Zaraz przybiegli „miejscowi” z plackami, rybami i czym tam jeszcze na sprzedaż.
Razem z naszymi nowymi znajomymi wysiedliśmy w Kyzarcie (podróż trwała ok. 5 h), a właściwie na pustej drodze. W oddali widać było jakieś zabudowania. Sami byśmy pewnie mieli nie lada zagadkę pt. „co dalej?”
Doszliśmy do ich rodzinnego domu przeskakując kilka razy ten sam strumień Ugościli nas „czym chata bogata” i po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia i umówieniu się na wspólny powrót do Biszkeku (kazali nam pytać na wsi o Emira i Alasa) ruszyliśmy na spotkanie dzikich przygód. Była godzina 16.00. Wysłali z nami Alasa-syna gospodarza, żeby nam pokazał ścieżkę (trapinke), którą pędzą bydło przez przełęcz i którą mieliśmy dostać się nad jezioro. Nauczeni już, że pieniądze są w tym kraju wszechobecne, zapytaliśmy go, czy chce kasę za swoją przysługę. Odpowiedział, że nie. Alas jechał na koniu, a my pieszkom. „Sprzedałam” mu na trochę swój plecak. Zamiast położyć go przed sobą i jakoś zamotać do siodła, to on go wziął na plecy. Po 2 godzinach pokazał nam drogę (nie wyglądała tak strasznie) i … upomniał się o kasę. Przypomnieliśmy mu, że wcześniej nie chciał zapłaty, ale on bezstresowo odpowiedział, że wtedy nie rozumiał co do niego mówimy (owszem niewiele umiał po rosyjsku, ale diengi, to na 100% rozumiał). Nie wiemy, czemu naprawdę zmienił zdanie, bo w czasie rozmowy pilnowaliśmy się, żeby nie mówić mu prawdy, gdy pytał ile zarabiamy, ile kosztuje chleb, mięso, takie buty, które mieliśmy na nogach, czy mamy samochód, gdzie mieszkamy… NIE WOLNO mówić im prawdy, jeżeli robia nam jakąś przysługę. Wiadomo dlaczego. W każdym razie dostał swoje 300 somów (utargowane z 500 s.), posiedział chwilę, powtórzył z 10 razy jak mamy iść, zapewnił, że do godz. 21.00 (o której robi się ciemno) dojdziemy, poczekał aż się dźwigniemy z trawy i odjechał.
A my szliśmy tempem nie dającym nadziei na ujrzenie celu wędrówki przed zachodem słońca. Słońce nas podgrzewało, plecaki nas przygniatały, zadziwienie „co ja tu robię?” – rozbrajało, widoki dookoła – zachwycały, śpiewające ptaki dodawały chęci, przystające na nasz widok stadka krów rozśmieszały i tak szliśmy, stawaliśmy, szliśmy, stawaliśmy, sz…liśmy, stwliśmy, szśmy, st…śmy, uff! Która to godzina?! 20.15! My tu, a ta chrzaniona przełęcz? A kto ją tam wie! Tam, pod niebem. Był akurat kawałek w miarę prostego terenu, więc zadecydowaliśmy się na jedyne logiczne rozwiązanie. Zdążyliśmy jeszcze pstryknąć romantyczne zdjęcia zachodu słońca, schować buty do namiotu i już była noc. Minęła nas spóźniona krowa, a potem jakiś koń z Kirgizem i spokój. W nocy nic nas nie zjadło ani nie niepokoiło. Był lekki spadek i trochę w nocy zjeżdżałam w dół (na szczęście tylko w dół namiotu, a nie przełęczy). Mirkowi tej nocy śniło mu się, że umarł z wyczerpania (????).
6 lipca 2006 Między Kyzartem a Song-Kul
Poranek był piękny! Słoneczko, góry, widoki, ptaki, kwiaty, cel niedaleko. Ruszyliśmy o 8.00. Było coraz bardziej strono, ale trapinka wyraźna i nie było mowy o zabłądzeniu. Po 1,5 godz. podchodzenia byliśmy prawie na szczycie, z którego miało być już tylko w dół. Żeby nie było za dobrze, to po wejściu na górę okazało się, że czeka nas kolejne podejście, którego nie było widać z dołu. Dodatkowo zaczęło ostro padać. Przeczekaliśmy ten kaprys przyrody przytuleni do jakiejś skały – przynajmniej z jednej strony nam nie wiało. Pomarudziliśmy, zniecierpliwiliśmy się, pobiliśmy z myślami, że jak nie przestanie padać, to… będziemy cali pokrzy ;P i … przestało padać. Płaszcze w garść i w drogę. O 11:30 ukazał nam się najbardziej oczekiwany widok świata. Jest! Jezioro! W dole! Zejście w dół było takie cudowne! Szybko, lekko, nogi same niosły. I słońce po chwili wyszło.
Po godzinie doszliśmy do pierwszej jurty. Nie odmówiliśmy sobie wstąpienia na czaj. Pies, który pilnował tej jurty miał w misce pełno mleka, zamiast wody. Popiliśmy (czaj, nie mleko od psa), poskubaliśmy chleba, zrobiliśmy zdjęcia, obiecaliśmy je wysłać i ruszyliśmy dalej w towarzystwie 3 chłopaków. Gadali tylko po kirgisku. Twardo próbowali się od nas czegoś dowiedzieć. Ale ta arabszczyzna nie jest do niczego podobna, więc dusiliśmy z nich ich wątłą znajomość rosyjskiego. I tak doszliśmy do jeziora. Patrzymy, a tu kilka jurt. Nic nie wygląda na turbazę, o której było napisane w przewodniku. Podjechał do nad kilkunastoletni tubylec. Z jego pomocą zorientowaliśmy się na mapie gdzie jesteśmy, ale nie potrafił nam odpowiedzieć, czy to jest turbaza, czy tu są turyści. Słabo rozumiał po rosyjsku. Już byliśmy przekonani, że źle trafiliśmy i chcieliśmy wziąć konie, by pojechać dalej. Chłopak pojechał dowiedzieć się ile kosztuje koń i wrócił z kobietą, która umiała po rosyjsku i na dodatek okazała się szefową turbazy Shepherd’s life, która to była 100 m od nas i składała się z… 2 jurt Szefowa okazała się sąsiadką naszych najmowych z Kyzarta – Emira i Alasa. Poinformowała nas o cenniku (obiad 90 somów, śniadanie/kolacja po 60 somów,…) jaki ją obowiązuje (20% z tego oddaje do sieci Shepherd’s life) i była to bardzo komfortowa sytuacja, bo nie było niespodzianek w postaci kosmicznych cen za serdeczność.
Po chwili przyjechał jakiś wielki ciężarowy samochód. Zagadaliśmy z kierowcą, czy by nas nie zabrał w sobotę do Kyzarta. W zasadzie miał wracać w piątek, ale zgodził się poczekać na nas jeden dzień. Tym bardziej, że był z żoną i trójką dzieci, więc zrobił sobie biwak. Przed kolacją zabrał nas na przejażdżkę i spacer brzegiem jeziora. Był to jeden z bardziej nietypowych Kirgizów: zbierał kwiatki dla żony i w ogóle okazywał jej wiele czułości. Opowiadał, że jezioro zostało zarybione dopiero w 1971 roku. Na samym początku ryb było tak dużo, że fale wyrzucały je na brzeg. Zimą jezioro zamarza na tyle solidnie, że można po nim jeździć traktorem.
Jego 25-letnia żona była od niego o 15 lat młodsza, a ich pierwsze dziecko miało 15 lat…
W czasie spaceru złapał nas znowu deszcz. Spędziliśmy go wciśnięci w jakąś wnękę i na rozmowie, która bardziej była podobna do przesłuchania: zarobki, koszt wesela, ile dostaliśmy kasy, cena biletu z Polski do Kirgistanu i takie tam. Mieliśmy z nim ubić interes (droga powrotna do Kyzartu), więc robiliśmy co mogliśmy, żeby nie potwierdzić stereotypowego wyobrażenia zachodniego turysty (portfel pęka od dolarów i naiwność w oczach). Po spacerze umówiliśmy się na wspólny powrót w sobotę i poszliśmy w swoją stronę.
Urzyn czekał już gotowy: kasza gryczana z odrobiną baraniny i dyżurny chleb z wareniem. Przy samowarze zasiadło młode dziewczę (Fatima) i trwało przy nas całe kuszanie. Nie bardzo rozumiała po rosyjsku, więc rozmowa się nie kleiła.
Bez specjalnego mycia (znowu!) poszliśmy spać. W nocy lało i było trochę zimnawo.
Była to pierwsza noc, kiedy kładąc się spać wiedzieliśmy, gdzie będziemy spali następnej nocy
7 lipca 2006 Song-Kul
Po 8.00 śniadanie: kaszka manna, chleb, warenie, czaj, przy którym miała dyżur nasza gospodyni-pogadaliśmy sobie z nią trochę, a potem bez pośpiechu poszliśmy na całodniowy spacer brzegiem jeziora. Pastwiska jak okiem sięgnął i jeszcze dalej. Bliżej jeziora na przestrzeni ok. 100 m. od jego brzegu spacer był właściwie niemożliwy: grunt był podmokły albo z trawiastymi buldami (wielkości stopy) otoczonymi wodą. Można było po nich skakać, ale strasznie się nogi wykrzywiały. Dosyć mocno wiało. Przed nami widok na ośnieżone góry, u ich stóp malutkie jurty i jeszcze mniejsze stada baranów, krów i koni. Pełno szarotek, całe łany! Szliśmy, szliśmy, szliśmy, wolno, powoli, robiliśmy zdjęcia, zastanawialiśmy się czy ktoś jest teraz w tych górach przed nami i czy to może Polacy. I tak nam zszedł cały dzień. A po powrocie na kolację była ryba. Mmmmm, bardzo dobra. Zjadłam ją całą z ościami, które tylko chrupały.
Wieczorem uzupełniliśmy travelbook i poszliśmy spać.
8 lipca 2006 Song-Kul, Kyzart
Po wczesnym śniadaniu został rozegrany mecz Polska : Kirgistan. Ograły nas (8:10) te kilkunastoletnie 3 chłopaki i na bramce Fatima. I tu uważny czytelnik szybko wyliczył, że było ich 2 razy więcej od nas, a my jeszcze dodamy, że bramkę mieliśmy 3 razy większą i już gwizdy ucichły Zamiast pucharu dostali od nas pocztówki. Potem pojechaliśmy na koniach na plażę, by pomoczyć nogi. Jako, że ja nadal nie byłam jeźdźcem wyborowym Fatima siadła za mną. Mirek harcował sam. Zabrał się z nami też Siergiej (jeden z tych, którzy nas ograli) na oklep na źrebaku. Konie duuuużo szybsze od poprzednich (i tańsze: 70 somów/1h, 70 somów za przewodnika, czyli Fatimę). Miałam nawet okazję pokłusować, ale należę raczej do tchórzy w tej materii. Za to Mirek poczuł w sobie zew ułańskiej krwi. Po powrocie z niezapominajkowych wzgórzy gospodarze zaproponowali nam popływanie łódką, ale już nie mieliśmy czasu. Po obiedzie mieliśmy już umówionego Ziła (eto marka maszyny), który miał nas zawieźć do Kyzarta. Po ryżowo-marchewkowo tłustej zupie pożegnaliśmy się z naszymi miłymi gospodarzami, wzięliśmy adresy, żeby wysłać zdjęcia, potargowaliśmy się z kierowcą za „bilet” na transport (stanęło na 10$) zapakowaliśmy się do szoferki na trzeciego i czwartego i po dłuższym oczekiwaniu – aż kierowca sobie popije kumysa z naszymi gospodarzami – o 16.00 ruszyliśmy. Mieliśmy nadzieję, że po dwóch godzinach będziemy w Kyzarcie. Nie ma tak łatwo. 2 godziny, to my jeździliśmy po tych stepach od jurty do jurty i nasz bardzo towarzyski szofer po krótkiej gadce ładował bańki z mlekiem, barana, mięso, skóry i nie wiadomo co jeszcze. Nie bardzo było to nam na rękę, ponieważ nie do końca pamiętaliśmy, gdzie mieszkała ta rodzina z autobusu, a poza tym nie chcieliśmy do nich pukać w środku nocy! Droga przez góry była naprawdę imponująca! Te zawijasy, te stromizny, te góry gdzie okiem sięgnąć, te kwiaty, susłopodobne biegaczogryzonie ;), ten zachód słońca. No właśnie! Robiło się późno, a my ciągle w drodze. Już widzieliśmy wioskę, aaaale nieeeee, my jeszcze musieliśmy skręcić, żeby odstawić jakąś bekającą mi za uchem babcię. Nareszcie koniec podróży! Było już szaro. Pokazali nam na szczęście gdzie mieszkał Emir i Alas (rzeczywiście wszyscy się tam znają). Okazało się, że nasi znajomi nie wracają jutro do Biszkeku, bo Alas pojechał w góry z bydłem, a dziadka nie mogą zostawić samego. Nie bardzo się tym akurat przejęliśmy. Bardziej tym, że jutro musieliśmy wstać przed 5.00, żeby przed 6.00 już być na drodze i łapać autobus z Min-kusz do Biszkeku. Zatem bez zwlekania poszliśmy spać.
9 lipca 2006 Kyzart, Biszkek
Wstaliśmy wg planu. Bez śniadania, za to w miłym towarzystwie Maxa (wnuczek Emira) znów przeskakując kilka razy przez tę samą rzeczkę doszliśmy na „przystanek”. O 6.00 wsiedliśmy do marszrutki. Krążyliśmy nią przez 40 minut po okolicznych wioskach, aby dopełnić skład pasażerów. Większość z nich wiozła ze sobą jakieś tobołki, pewnie na handelek. Ok. 15.00 byliśmy w stolicy. W przewodniku znaleźliśmy jakieś niedrogie hotele, wzięliśmy taxi i kazaliśmy się wieźć (70 somów) na ul. Panfilowa k/parku Panfilowa (taksówkarz nie znał miasta. Musieliśmy mu pokazać na planie gdzie chcemy dojechać). Był tam hotel szkoły wyższej. Zafundowaliśmy sobie pokój kat. Lux (za 1200 somów), głównie dlatego, że nie było już innych. Ich „lux”, to dziurawe poszewki, niedziałająca lodówka (bo stała daleko od jakiegokolwiek gniazdka), obdrapany balkon, nie pierwszej czystości zasłony, w łazience taka stara aura. Grunt, że był PRYSZNIC! Wyczyszczeni skoczyliśmy w miasto. Mieszkaliśmy w samym centrum. Rzut beretem był park Panfilowa z codziennym wesołym miasteczkiem (klimat festynu. Jedną z atrakcji było karaoke: ludzie siadali sobie przed komputerem i śpiewali kirgiskie hity. Dla mnie najdziwniejsze było, gdy widziałam jak delikwent sam sobie siedział i śpiewał). A za jego parkanem była siedziba kirgiskiego sejmu, prezydenta i rządu. Zwiedzaliśmy Biszkek, robiliśmy zdjęcia wielkiemu Leninowi, który jeszcze 3 lata temu stał na głównym placu przed muzeum narodowym, a obecnie na placu za tymże muzeum. Piliśmy wodę z sokiem z saturatora, dzwoniliśmy do Polski z IP-Telefonia (w stolicy jest kilka takich punktów, w centrum nie trudno znaleźć, to są kawiarenki internetowe mające dodatkowo budki telefoniczne)- 60 somów za 5 minut, zwiedziliśmy muzeum Lenina (bilet po 45 somów), dokupiliśmy jeszcze kartki pocztowe po 15 i 25 somów.
Jutro jedziemy do Osz.
10 lipca Biszkek, Osz
Rano z plecakami stawiliśmy się na biszkekowskim osz-bazar, a dokładnie na jego tyłach, gdzie jest dworzec marszrutkowy. Przy bramie obstąpili nas taksówkarze i z wielką desperacją namawiali na przejażdżkę. A my… skorzystaliśmy! A, co tam! marszrutką jedzie się prawie dobę. Samochodem 12 h. W samochodzie już siedziała młoda kobieta z dwójką jeszcze młodszych dzieci Ruszyliśmy koło 9.00. (w Osh byliśmy około godz. 21.00). Droga ze stolicy do Osz była przepiękna! 12 godzin prawdziwego kolorowego, przestrzennego, kulturowego kina. Jak pojawiał się stolik z miodem, to za chwilę mijaliśmy kilkadziesiąt takich samych stolików. Nikt przy nich nie stał, ale na pewno rzucał okiem z pobliskiej jurty, albo baraku. Podobnie było z kumysem, serem i arbuzami. Po drodze mieliśmy blisko godzinny przymusowy postój spowodowany robotami na drodze, a dokładnie na drogę zwalił się głaz i musieli go wysadzić. Momentalnie zrobił się korek. Ogólnie stan tej górskiej drogi w momentach wyasfaltowanych był całkiem, całkiem, ale ponad 40 km drogi było bez ciągłego asfaltu. Tzn. jechało się kilkaset m asfaltem, następnie on się kończył, zjeżdżaliśmy na żwirowaną, kamienistą drogę, za kilkaset m znów zaczynał się asfalt i tak kilka razy. Dziwne. Droga wyraźnie nie była skończona, bo mijaliśmy scenki rodzajowe kładzenia asfaltu i zamiatania go miotełką przez jakąś kobietę. Inni chodzili, stali, kucali. Sporo ludzi (z chustkami od kurzu na twarzach) się tam kręciło trochę bez celu. Tak jak u nas
Przed hotelem kierowca zapytał, kiedy wracamy i umówił się z nami na powrót. My, barany polskie, naiwnie założyliśmy, że zapłacimy tyle samo, co w tę stronę, czyli po 550 somów od łebka. Nie umówiliśmy się z nim i za powrót zapłaciliśmy po 800 somów i to jeszcze mieliśmy być mu wdzięczni, że tak mało, bo od współpasażerki wziął 1000 somów. Polacy nie są najbardziej sprytnym narodem na świecie.
Zakwaterowaliśmy się w małym, indyjskim hotelu blisko tego osławionego, największego w Azji bazaru oszskiego. Skoczyliśmy jeszcze na ten bazar. Handel artykułami spożywczymi tam trwa do późnych godzin wieczornych. Nie tak jak w Karakoł, gdzie o 16.00 wszyscy już byli pozwijani (prócz arbuźników). Zakupiliśmy arbuza (tani jak barszcz) na kolację.
11 lipca 2006 Osz
Dzień bez bazaru jest dniem straconym Chcieliśmy kupić jakieś pamiątki, ale niestety sama chińszczyzna. To samo, co u nas. Udało się za to kupić płytę (jawnie piracką) z kirgiską narodową muzyką. Była jeszcze do wyboru wersja z klipami, ale nie wiadomo czemu nie chcieliśmy takiej. A pamiątki znaleźliśmy na końcu bazaru.
Wstąpiliśmy do nowootwartej galerii-muzeum (znajduje się ona u stóp świętej góry Mahometa, w sąsiedztwie meczetu). Oprowadzały nas 2 młode Kirgizki, absolwentki tamtejszej ASP. Kilka obrazów było ich autorstwa.
Wstąpiliśmy na górę Salomona. To święta góra. Tylko ją widać wokół miasta. Przed wejściem na ławce spał wspólnik fotografa, który na górze robił turystom raczej kirgiskim) zdjęcia. Jeżeli ktoś do niego podszedł z kwitkiem (i go obudził), pan pozwalał klientowi przetasować sobie plik fotografii wybrać swoje. Biznesmen wcale się nie podnosił.
Sama góra była kiedyś miejscem pielgrzymek i jest uznawane za miejsce święte. Na samym szczycie jest mały meczet, do którego na krótka modlitwę wchodzi się po zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia.
Meczet został odbudowany po tym, jak został „przez pomyłkę” wysadzony w powietrze przez sowieckie wojsko. Z góry zeszliśmy (nielegalną) drogą przez cmentarz. Wracając do hotelu przeszliśmy przez bazar i park. W parku najliczniejszą grupą są emeryci, którzy miło spędzają tam czas m.in. na rozgrywkach szachowych. Obrazek, którego w polskich parkach nie da się zobaczyć.
Zastanawialiśmy się nad wybraniem się następnego dnia na wycieczkę z biurem podróży, którego agencja mieściła się w naszym hotelu. Szybko się jednak rozmyśliliśmy jak zobaczyliśmy ich cennik. Jednodniowa wycieczka nie była dla nas warta 100$ od osoby.
Wieczorem wyszliśmy na miasto na kolację. W restauracji (których jest w Osz bardzo dużo) spotkaliśmy Brytyjczyka, który przyznał się do polskich korzeni. Jego dziadek bronił ich powietrza w czasie II wojny światowej. Zaznaczył, że w połowie jest Polakiem (w tej większej połowie). Przyjechał do Kirgistanu na jakiś projekt finansowany przez UE.
Osz wieczorem (w przeciwieństwie do Biszkeku) tętni życiem. Kręci się ono głównie wokół restauracji otwartych do późna.
Wieczorem oglądając wiadomości na rosyjskim kanale dowiedzieliśmy się, że w Polsce zmienił się premier. Z ekranu padło „Marcinkiewicz poszedł w odstawku”. Po powrocie przekonaliśmy się, ze nie taka to znowu odstawka.
No i w końcu (przy okazji wiadomości, że we włoskiej piłce wybuchł jakiś skandal) dowiedzieliśmy się kto wygrał mundial.
12 lipca 2006
Dziś pozwoliliśmy sobie na dłuższy sen. W zasadzie to nie tyle my, co żeńska połowa naszej grupy. Męska część wykorzystała ten czas na uzupełnienie notatek. Odkryłem, że gdzieś nam zginął jeden dzień. Poszukam go w okolicach obiadu.
W TV reklamują nowy program „Szkoła Tańca”. Uboższa wersja naszego „Tańca z gwiazdami”. Jest 10:10. pora wyjść na miasto (i było to ostatnie zdanie, jakie zapisaliśmy na kirgiskiej ziemi).
Po wyjściu na miasto nadrobiliśmy braki z dnia poprzedniego. W końcu trafiliśmy do Muzeum Szlaku Jedwabnego. Jest rzeczywiście u podnóża świętej góry, ale nie z tej strony, z której wczoraj go szukaliśmy. Muzeum jest warte ceny, jaką za nią chcą. Zwłaszcza, że obcokrajowców oprowadza angielskojęzyczny przewodnik.
Osobliwością tego muzeum jest tabliczka, która tłumaczy gesty ludzi pierwotnych na obecny język. Skąd oni to wiedzą?
Spotkaliśmy nasze znajome w wczorajszej galerii, które zaprowadziły nas do jakiejś niezłej restauracji urządzonej w stylu europejskim. Był to miły odpoczynek od kirgiskiej kuchni. Czy też jej braku bardziej.
Zaliczyliśmy obowiązkowy punkt zwiedzania Osz czyli pomnik Włodzimierza Ilicza (wierna kopia tego, który jest w Biszkeku) i mniej obowiązkowy czyli cerkiew położoną nieopodal. Cerkiew o dziwo cały czas funkcjonuje i jest utrzymywana przez tutejszą parafię. Trochę dołożyliśmy się do tego utrzymania.
Po powrocie ze zwiedzania postanowiliśmy się skontaktować z kierowcą, który nas przywiózł tu z Biszkeku, żeby umówić się na jutrzejszą drogę powrotną. Nie udało nam się do niego dodzwonić, więc poprosiliśmy panią z administracji hoteliku, żeby zrobiła to za nas i wyszliśmy na kolację na miasto. Po powrocie dowiedzieliśmy się, że kierowca będzie o 7:00 rano następnego dnia. Pocieszeni tą wiadomością poszliśmy spać.
13 lipca 2006
Rano o umówionym czasie kierowca był pod hotelikiem. Okazało się jednak, że nie ruszyliśmy od razu w kierunku Biszkeku, tylko zbieraliśmy jeszcze dodatkowych pasażerów (coby się miejsce w samochodzie nie marnowało). Zeszło się z tym 2 godziny i dopiero o 9:00 wyruszyliśmy. Jechaliśmy tą sama drogą (innej nie ma), więc mogliśmy po raz drugi podziwiać widoki. W pewnym momencie drogi spotkała nas niespodzianka, bo tamtej nocy spadł tam śnieg i klimat zrobił się mało lipcowy. Rzecz to w tamtej okolicy o tej porze chyba niezwyczajna, bo aż kierowca się zatrzymał, żeby zrobić sobie zdjęcie na tę okoliczność.
Śniegiem zaskoczone było też bydło i musiało wygrzebywać trawę spod śniegu.
Po drodze kupiliśmy sobie miód wyprodukowany przez kirgiskie pszczoły. Był o 50% droższy niż na bazarze w Osz, ale kierowca zapewniał, że jeżeli kupić to tylko tu.
Wieczorem byliśmy w Biszkeku. Udaliśmy się do tego samego hotelu, w którym spędziliśmy noc przed wyjazdem do Osz. Tym razem na szczęście były te tańsze pokoje. Mieliśmy jeszcze dwa dni w Kirgistanie.
14 lipca 2006
Przedostatni dzień postanowiliśmy spędzić na łonie natury, w parku Ała-Arcza, znajdującym się w dolince w pobliżu Biszkeku.
Do bram parku można dojechać marszrutą startująca przy bazarze Osz w Biszkeku. Potem trzeba iść od 2 godz. asfaltem podziwiając po drodze super widoki. Inna opcja jest taka, żeby tą trasę przejechać samochodem (okazją lub taksówką). I to chyba lepsze rozwiązanie, bo więcej czasu zostaje na bardziej egzotycznej części parku (tej, gdzie już nie ma utwardzonej drogi). Naszym celem był wodospad, który miał być gdzieś na końcu drogi.
Nie udało nam się do niego dotrzeć. Trochę z powodu braku czasu (ostatnia maraszrutka do Biszkeku spod bramy parku odjeżdża ok. 18:00), trochę ze zmęczenia a trochę z braku informacji, gdzie ten wodospad tak naprawdę jest. Informacje były bardzie różne. Te mniej wiarygodne (zdobyte od sprzedawczyni w jurcie) były takie, że do wodospadu jest ok. godziny. Te bardziej (od turystów spotkanych na szlaku), że to jeszcze bardzo daleko i nie zdążymy dojść. W związku z tym, że nie mieliśmy kilku wolnych dni ani namiotu (można tam wybrać się na trekking) postanowiliśmy dać za wygraną i nie iść dalej. Siedliśmy na kamieniach, zjedliśmy śliwki, odpoczęliśmy, pyknęliśmy fotki i wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje – czyli do bramy parku.
Dopiero wracając poczuliśmy (na własnej skórze jakie mocne było słońce tego dnia).
15 lipca 2006
Ostatniego dnia pojechaliśmy do Tok-Mok. Na dworcu autobusów utargowaliśmy z kierowcą taksówki, że zawiezie nas do pobliskiej miejscowości Burana, gdzie można zobaczyć resztki starożytnego miasteczka. Wycieczka tym bardziej wartościowa, że o ile na brak przyrody narzekać nie można, to na brak zabytków – owszem.
Resztki miasteczka okazały się składać ze zrekonstruowanej do połowy wieży obronnej, zebranych z okolic zabytkowych kamieni z piertoglifami (takimi samymi jak w Czołpon-Ata), kamiennymi nagrobkami (?) i kilku eksponatów zebranych w małym muzeum. O dziwo było też miejsce, gdzie można było kupić pamiątki (co do częstych widoków w Kirgistanie nie należy).
Osobliwością tego muzeum były tabliczki informujące o muzeum. Musiały nie zmienić się od wielu lat, bo informowały turystów, że znajdujemy się w Kirgiskiej SSR. Jak w wielu innych wypadkach dała tu o sobie znać tęsknota za czasami sowieckimi.
Wracając umówiliśmy się z taksówkarzem, że o 5:00 rano następnego dnia zabierze nas spod hotelu na lotnisko. Kilka razy mu powtarzaliśmy (mając w pamięci ich poczucie czasu), żeby się nie spóźnił, bo nie możemy się spóźnić na samolot.
Nastawiliśmy sobie budzik na 4:30 i poszliśmy spać.
16 lipca 2006
Zaspaliśmy. Obudziliśmy się o 5:30 i w panice zaczęliśmy się zbierać z pokoju. Po kilku minutach do drzwi zaczęli się dobijać pani z recepcji i nasz taksówkarz. Po chwili jechaliśmy już taksówką w kierunku lotniska.
Jadąc taksówką zastanawiałem się jak my się stąd wydostaniemy, jeżeli nie zdążymy na samolot. Na szczęście zdążyliśmy…
Do Warszawy wracaliśmy przez Moskwę. W Moskwie mieliśmy czekać na samolot 12 godzin, więc postanowiliśmy zwiedzić stolicę naszego sąsiada. Postanowiliśmy oczywiście jeszcze przed wyjazdem, bo to tego kraju Polaków nie wpuszczają bez wizy.
Monika i Mirek Grodzcy, lipiec 2006