
Salam! Witamy na ziemi muzułmańskiej postkomunistycznej!

Yssyk-kul, czyli wielkie, niezamarzające, słonawe jezioro. Kirgizi mówili na nie: morie. Jest to mocno reklamowane w ich TV miejsce kurortowe.W dali letnia rezydencja prezydenta.

cd. Yssyk-kul i namiastka klifu.

Kirgiskie osty, a za nimi…

Prawdziwa plaża z bardzo gorącym piaskożwirem, kocykami i bałtyckimi atrakcjami jak spadochron.

Regionalne… lody Bambino!

O ludu, pofatygowali się, to już kupię coś. To były słonotłuste paski ciemnego chleba. Nie było dobre.

Świeża dostawa suszonych rybek, ale już go nie wołamy do siebie.

Bazar w Czołpon-ata (kurort). Ceny takie jak w Polsce. Żadnych nadzwyczajnych fruktów, a wręcz brzydsze niż u nas. Nie było nigdzie pomarańczy, ani mandarynek.

Pietroglify w Czołpon-ata. Koczownicy idąc sobie w 8-5 wieku p.n.e. przez pastwiska i urwiska ryli takie wizerunki otaczających ich zewsząd kozłów.

… albo białych lampartów.

Oprowadzał nas po tym kamienistym muzeum nastoletni chłopak, więc tak naprawdę to nie wiemy czy mu można wierzyć, że na tym terenie żyły takie koty.

Tak wyraźnie widać te prehistoryczne naskalne rysunki dzięki konserwacji, jaką kilka lat temu przeprowadzili Niemcy.

Samemu trudno się tu odnaleźć.

Kamieniste muzeum po horyzont.

Asfalt regulują tylko z jednej strony.

W Czołpon-ata mieliśmy kwaterę z kuszaniem (jedzeniem). Owa gluda (po rosyjsku danie) była chyba z baranem, ale jeszcze całkiem zjadliwa. Na stole obowiązkowy czaj i chleb podawany do każdego posiłku. Stół jest niski, a cerata na nim chyba nigdy nie ścierana.

Drzwi do naszej kwatery.

A to ich zmywak.

A tu można było np. umyć zęby. Woda zimna. Ale był i prysznic z gorącą, więc nie narzekaliśmy.

Mobile piec chlebowy.

Pan piekarz był bardzo zainteresowany pojawieniem się w Internecie. Spełniamy prośbę, tym bardziej, że…

… upiekł baaaardzo dobry chleb (6 somów – mniej jak 60 polskich groszy).

Zastanawialiśmy się, na jakim etapie pieczenia w środku chleba powstaje ten zagłębiony wzór. To jest ten moment.

Bazary, bazary, bazary. To coś, co po wizycie w Kirgistanie zapisuje się głęboko w pamięci.

Jedno z nielicznych stoisk, gdzie oferta była zbliżona do naszych lokalnych bazarów.

Wędzona farelka. Droga ta ryba i słona!

Patrz zdjęcie wyżej.

Uwędzona cała ławica.

Gwiazdą zdjęcia są te rozwieszone kapcie. Regionalne, ale w jurtach ich nie widzieliśmy. Kirgizi wolą chodzić w gumowych (różowe lub niebieskie) klapkach. W zasadzie my też nie chodzimy latem w bamboszach.

Natomiast w takich kołpakach, czyli tych wysokich tradycyjnych czapkach chodzą na co dzień. W tych muzułmańskich również.

Rybę z miodem zagryź cytryną i wróć tu jutro po leczniczy propolis.

Arbuzy były bardzo tanie.

Rybami nie śmierdziało.

Bardzo czyste Yssyk-kul.

Zdjęcie mówi samo.

Wędkarze wszystkich kontynentów łączcie się. Ciekawe, czy ich prezydent (letnia siedziba w tle) też łowi ,)

Motyw sowieckiej gwiazdy widzieliśmy bardzo często na różnych parkanach, okiennicach, pomnikach.

Zapiski w traveldzienniku w oczekiwaniu na rejs wycieczkowy po wietrznym Yssyk-kul.

Bezkres

Błękit

Uśmiechamy się, bo Kirgiz robi nam zdjęcie ,))))

Poszedł w odstawku i siedzi na brzegu. Nikomu nie wadzi.

Yssyk-kul udające morze.

Yssyk-kul jednak jest jeziorem wśród gór.

Marszrutka, która zawiozła nas do Griegoriewki. Nawet nie czekaliśmy tak długo na jej zapełnienie i odjazd. Stamtąd ruszyliśmy w góry, na spotkanie z dziką przyrodą i podobnymi ludźmi.

Nie spodziewaliśmy się w górach znaleźć kwatery z prądem. Czem prędzej podłączyliśmy do 'gniazdka’ akumulatorki do aparatu.

W łazience brakowało nam tylko lustra 🙂

Świeżo rozwinięty maczek.

Nasza górska kwatera. Wokół panują tatrzańskie klimaty.

Reklama pensjonatu i ja. Idziemy na 2 dniową wycieczkę. Cel: jeziorko i podobno stojące nad nim jurty.

A tu klimaty karkonoskie.

Przydrożny bar.

Chyba pierwszy Kirgiz na koniu. Potem ich było na pęczki.

Tak wygląda Tien-Szan. Słonecznie, sympatycznie, pejzażowo.

Kirgizkie osty, a za nimi Tien-Szan..

Idę i zastanawiam się czy musi mi być tak ciężko!

Kto zgadnie, co jest na drugim końcu sznurka od kozy?

Owce robią całkiem niezłe zdjęcia.

Takie fajne zdjęcie na tapetę.

Ten potok towarzyszył nam przez pół dnia.

Droga przed nami długa, kręta i słoneczna, zatem…

… konieczne coś na głowę. Może być gaza.

I dobrze.

Kolejny bar.

Gęś się patrzy, szaszłyki z barana się robią, my idziemy dalej.

Profesjonalne siodło. Konia specjalnie nie ściska – uśmiecha się.

Mirek się chwali, że nosił takie sumki.

Potem się dowiedzieliśmy, że te przywiązane źrebaki, to element tradycyjnego w Kirgistanie otrzymywania kumysu (kykysu). Klacze są dojone co 2 godziny, a źrebaki uwalniane dopiero na noc.

Rodzina z pobliskiej wioski wybiera się na piknik nad malownicze jezioro. My dojdziemy tam za parę godzin…

Cyberius flaviticus wg Mirka. Czy coś o równie trudnej do zapamiętania nazwie. A naprawdę macierzanka.

W trudnych chwilach posilaliśmy się wysokoenergetycznymi ciastkami.

Jedni z pierwszych napotkanych na pastwiskach Kirgizi. Przydały się cukierki…

Kozy niby podobne do naszych, ale trochę jednak inne. Takie kirgiskie bardziej.

Ścieżka w prawo prowadziła ostro w górę. Pójdziemy nią jutro. Tymczasem skręcamy w lewo i gonimy konie.

Góry + owce + czabani = Kirgistan

Owce były na tyle miłe, że ustąpiły nam drogi.







I w końcu dotarliśmy do małego jeziorka – celu naszej wędrówki tego dnia.

Na drodze spotkaliśmy naszych (jak się potem okazało) przyszłych gospodarzy, z którymi spędziliśmy następny dzień.

Biełka była bardzo rozmowna. Pierwszy raz pijemy kumys.

Biełka była wesołą dziewczynką ,)

Wszyscy znali język rosyjski. Dziewczynka z lewej przyjechała tu na wakacje z Biszkeku (stolica)

Mierim (świeża studentka ekonomii po prawej) znała angielski. Serdecznie ją pozdrawiamy.

Zabrali nas na przechadzkę nad dzikie jeziorko.

Kirgiz schodzi z konia. Polak na wakacjach w siodle.

Przyczailiśmy jakiegoś bobra. Wg naszych przewodników był to suseł.

Przyznaję, siedziałam na koniu pierwszy raz w życiu.

Dawaj pogawarim! O ludu, ale ten ruski difikult!

Zdjęcie reklamowe.

Drugie zdjęcie reklamowe.

Słońce już wysoko. Pajdiom na zawtrak.

A zawtrak dopiero się wałkował.

Hotel Sobieski poleca…

Placki wyszły bardzo dobre. Najlepsze z wareniem (dżem)…

… wiem, co mówię, bo jadłam.

Znajdź ślad cywilizacji.

Wokrug oziera.

Biełka była bardzo odważna i zjeżdżała w dół skarp jak karp ,)

Echo

Kaczki

Różne odcienie granatu

Wygląda jak śnieg.

Drogowskaz ,)

A z tej strony jeziora wyglądało to tak. Kirgizi w dole, my – na górce.

Opuszczamy już naszą jurtę. Mieliśmy podjechać z nimi tym jeepem. Nawet trochę poczekaliśmy, bo planowali już wyruszać.

Zatem czas się pakować.

Ale wcześniej trzeba przecież zjeść śniadanie…

… żeby nie paść gdzieś po drodze.

Gościnę w części odpracowaliśmy

Ostatnie spojrzenie na jeziorko.

No, może przedostatnie…

W końcu się spakowaliśmy i…

… i w drogę. Nie byliśmy tego dnia pierwsi na drodze.

Bez kropli bez kidu się nie obeszło.

Dla Kirgiza trzy rzeczy są najważniejsze: konie, konie i jeszcze raz konie.

Sokół sobie zrobił zdjęcie ze mną.

Nie dało się im przetłumaczyć, że my CHCEMY iść jednak pieszo.

Bo inni to jednak stanowczo nie mieli ochoty na taką formę wypoczynku.

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z orłem.

Od ostatniego zdjęcia dużo zdążyło się wydarzyć. Nie będę tu przytaczał całej historii. Dość powiedzieć, że nie dogadaliśmy się z naszym niedoszłym kierowcą i wróciliśmy do tego punktu tą samą drogą z pełnymi tym razem plecakami. Od teraz będziemy się raczej wspinać niż wchodzić.

Chwilę po zrobieniu zdjęcia konie się rozbrykały, więc chcąc ratować życie czym prędzej udaliśmy się w dalszą drogę.

Wielkie pastwiska z ośnieżonymi czterotysięcznikami w tle.

W czasie kiedy my omijaliśmy górę nas ominęła burza gradowa. Tyle z niej pozostało.

Dom na tle góry nie wygląda imponująco. O człowieku nie wspominając.

Po przejściu tego pastwiska czekał nas nocleg. Ale dopiero po przejściu, bo trochę się nam z tym przejściem zeszło.

Jurta przygotowana dla turystów wygląda tak.

A wspomniani turyści tak.

Typowa kolacja: chleb, śmietana, dżem. Gość po lewej czytał Potop Sienkiewicza. Po rosyjsku ma się rozumieć.

Zapewne zanim zaczął używać okularów.

Opowieści o Polsce są tam tak samo egzotyczne jak tu o nich. Co widać po twarzach.

Widok by był jeszcze lepszy, gdyby chmury odsłoniły zaśnieżony szczyty.

Żeby nie było, że nas tam nie było

Wnętrze jurty raz jeszcze.

Będzie padało czy nie? Jak nie będzie, to jedziemy na konie.

Łazienka na świeżym powietrzu

Kirgiska wersja kuchenki trzypalnikowej

Zapewne jest to ser. A raczej będzie to ser. Zanim się nim stanie będzie zupą mleczną.

Bez samowara jutro być nie może.

Podobnie zresztą jak i bez psa.

Dla lepszego ciągu na samowar nakłada się taki oto komin.

Kontrola jakości.

’Nie straszne nam wichry i burze. Nie groźne nam deszcze ulewne. Nie pochłoną nas bagna kałuże’

Jezioro, nad które pojechaliśmy miało być pół godziny drogi od jurty.

Ale w związku z tym, że nasze konie były chyba niedożywione…

Zeszło nam się trochę dłużej. Tak ze dwa razy dłużej.

A tu widać, że warto było.

Nasz przewodnik. Za kilka godzin o mało co nas nie potraktował batem. Ale o tem potem.

Póki co jeszcze nas lubi i pozuje do zdjęcia.

My go też jeszcze lubimy, więc idziemy jego przykładem.

Ostatnia fotka i wracamy.

Jadą… na… koniu… trudno… jest… robić… zdjęcia… i… nie… znaleźć… się… pod… koniem. Czego efekty widać za załączonym obrazku.

Aczkolwiek kilka zrobiłem.

Za chwilę ruszamy w drogę do Karakolu. Rozliczyliśmy się za pobyt…

… czego dowodem jest to zdjęcie. I poszliśmy w drogę. Po kilku minutach przyjechali do nas Kirgizi i dopominali się o swoje pieniądze. Po dłuższej sprzeczce zapakowaliśmy się do przejeżdżającego samochodu i zostawiliśmy naszego przewodnika z konnej wycieczki ze świadomością, że go oszukaliśmy. Nie dało się mu wytłumaczyć, że oszukał go jego włąsny dziadek…

Na tym przystanku czekaliśmy ok. 2 godzin na marszrutę. Pewnie byśmy czekali mniej, gdybyśmy mieli za dużo pieniędzy na zaspokojenie potrzeb taksówkarzy.

Jedno z bardziej znanych miejsc w Kirgistanie: skała nazywana złamane serce.

A bez przewodów wygląda tak.

Koniec fotoskopu. Jedziemy dalej.

Kolejna znana skała: siedem byków. Jak oni je policzyli to ja nie wiem.

Długość drogi w tej dolince liczy się podobno mostami. Most numer jeden przed nami.

A to najprawdopodobniej ich wersja domków letniskowych dla turystów.

Drzwi do jurty widzieliśmy tu po raz pierwszy.

Za chwilę będziemy musieli wracać.

Widoki, widoki, widoki.

Następnym razem zaczniemy od tego miejsca. Podobno na końcu jest ośrodek dla kosmonautów.

Trochę tam tatrzańskie klimaty.

Tylko koni trochę więcej.

Tym kamazem przyjechała szkolna wycieczka na piknik. Za kila godzin zmoczy ich deszcz, przed którym my ledwo co uciekniemy. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Gdyby zdjęcie było czarno-białe, to by go tu nie było.

Ten most już widzieliśmy.

Jednym słowem: KARAKOŁ


Pan to na pewno Polak, bo poznałam po języku. Gluda składała się z krochmalowych klusek i ostrego sosu – było dobre.

Papryka

Dopiero teraz się zauważyłam czym ta pani chce nakładać makaron…

Papryka z miodem

Pokazuję mową ciała jak powykręcany makaron sobie życzę.

A jednak to nie Italia.

Bieri! folijka. 100 somów ,)

Te bułki bynajmniej nie były słodkie.

Gwiazda na niebie

Greckie klimaty

Starożytne klimaty

W Polsce też takie bramy funkcjonują.

…

Szybka, sprawna obsługa w biurze turystycznym

Emeryci czekający na swoje emerytury.

Karakoł miał też klimaty miejskie.

Na bilbordach reklamowali telefonię komórkową i herbatę Beta Tea.

To nie kościół, to dworzec autobusowy…

… a w nim tylko echo.

Jedyna droga żelazna w Kirgistanie. Położona najwyżej w ZSRR.

Ponownie Yssyk-kul. Miasto: Bałakczy. Zinat – dr medycyny nie pracująca w swoim zawodzie, bo lekarze są słabo opłacani. Bliźniaczki: Kasjet (na pierwszym planie) i Keremet to jej córki, które na drugi dzień obchodziły urodziny. A Emka, to ich kuzyn i miał urodziny tego dnia. Do 1 w nocy rysowały nam w dzienniku, podarowały długopisy na pamiątkę, Zinat koniecznie chciała nasz budzik (chiński) w podarku.

Plaża w Bałakczy. Katamaran (rower wodny).

😀

Lud pracujący

Mieli tylko żółte światła.

Pani upomniała się o zdjęcie, ale adresu nie dała. Może myślała, że my z National Geografia i szukamy tematu na okładkę?

Bardzo zaniedbany cmentarz…

… prawosławny, muzułmański…

… radziecki, żydowski (?).

Ten cmentarz był blisko dworca, bazaru, domów, bloków. Nikt tam nie dba o takie miejsca…

…

…

Wokół domu pani doktor Zinat

To ciągle ta sama kolei i to samo jezioro.

…

W każdej szanującej się opowieści z dzikich terenów występuje taki autobus załadowany bańkami z mlekiem, wielkimi garami, tobołami, kurami w tekturze… Jedziemy do miejscowości Kyzart, by dotrzeć nad jezioro Song-Kul.

Kyzart u stóp Tien-Szan. Za tymi górami jest Song-Kul.

Poznaliśmy ich w autobusie. Dziwili się, że chcemy z takimi sumkami iść pieszkom nad jezioro. Zaprosili do domu na kuszanie, pogadaliśmy…

… i ruszyliśmy z przewodnikiem w drogę.

Jak się dowiedziałam, że będziemy szli do odpowiedniej trapinki (ścieżka wydeptana przez bydło – odpowiednik ich szlaku turystycznego) 2 godziny plecak wylądował na koniu, a właściwie na plecach czabana.

Trepinka, która zaprowadzi nas do przełęczy widocznej na wprost. Czaban powiedział, że zdążymy w 5 godzin…

… mylił się 😉

W kirgiskich górach w lipcu ściemnia się o 21.00. Zdążyliśmy rozbić namiot na zboczu, zapakować się do niego z całym bagażem i mieliśmy już takie widoki.

A rano, takie widoki.

Ciekawe, czy ktoś nas widział?

Do przełęczy, która przed nami, szliśmy jeszcze 4 godziny. Czabani myślą, że Polak z plecakiem idzie tyle samo, co koń z nim (czabanem) na plecach. A tu niespodzianka! Polak jednak potrzebuje odpoczynku, w wyniku czego całość trasy pod gorę zajęła nam 9 godzin.

I w końcu ujrzeliśmy nasze wyczekiwane Song-Kul.

Wdepnęliśmy do tej rodzinki na 5 minut. Wszyscy mówili tutaj tylko po kirgizku, jedynie ta dziewczyna w środku koło mnie trochę po rosyjsku.

Na ten adres wyślemy im m.in. to zdjęcie.

I to też im wyślemy.

Jak się okazało tu jest turbaza i spędzimy tu 3 beztroskie dni.

Ale jeszcze tego (patrz podpis pod zdjęciem wyżej) nie wiemy i z zadzianiem porównujemy mapę z rzeczywistością. Strasznie tam wiało. Nie było kogo zapytać, gdzie jesteśmy.

Wytoczyliśmy potężniejsze działo – busolę. I dalej niewiele wiedzieliśmy. Ale przyjechał do nas mały Kirgiz na koniu, którego pewnie chciał nam zaoferować za kasę. Wskazał nam na mapie gdzie jesteśmy, pomęczył siebie i nas swoją nieznajomościa rosyjskiego, w końcu pojechał po kobietę, która w ludzkim języku oświadczyła, ze to tutaj jest turbaza. Byliśmy uratowani!

Myśleliśmy raczej, że spotkamy co najmniej kilka jurt, w nich trochę turystów… Uhahahaha!! Koń by się uśmiał :))))))))))))))))) Kolacja i śniadanie po 60 somów. Obiad – 90 somów. Godzina na koniu – 70 somów.

To nazwa organizacji, która zrzesza ludzi chętnych na włączenie się ze swoją jurtą w kirgizką agroturystykę.

Zabezpieczam tyły, żeby nikt nie włożył mi sumki na plecy!

Punkt widzenia wśród bydła się zmienia.

…

Dojenie klaczy. Kto pamięta po co?

Taki był wiatr

Song-Kul

Nowo spotkana rodzinka, która za 2 dni zawiezie nas abarot do Kyzarta.

…

…

…

…

Sielanka na plaży ,)

…

…

Sielanka na wysokim wybrzeżu.

A teraz wybrzeże bez nas.

Namiot załadowany po brzegi…

… aż się spocił.

Maładiec z lornetką.

To białe na kiju, to ociekający ser. Pewnie zrobią z niego twarde jak kamień małe kulki.

Zaraz będzie śniadanie.

Na śniadanko kaszka manna z masłem i jogurt. Oczywiście dyżurny chleb, warenie, masło.

A! i jeszcze cukier. Na poprzednim zdjęciu nie zauważyłam.

Przestrzenie do sąsiada pokonuje się maszyną. Ciekawe, czy w tym czasie był ktoś (turyści) w górach

Filip. Był bardzo spokojny.

Nie wiemy skąd te różowe krople.

Chciałam zrobić Mirkowi zdjęcie na tle kupy opału, ale Kirkizy przyozdobiły mirkowe boki.

Kupa opału.

Broda Mirka.

Mój głód ciastek.

Bardzo bardzo bardzo dobre rybki złowione wczoraj w Song-Kul’u. Zjadłam je z ościami. Mirek nie był taki wygłodzony.

Kiciula! W jurcie podobno były myszy.

One są na 100% zdrowe. Konie na wolności nie stoją ciągle na baczność.

Nie dziwię się tym źrebakom. One są wg nas cały dzień głodne. Zresztą dorosłe konie też nie były za grube.

Profil

…

Eastern

Też ładnie.

Więcej butów nie miałam.

Obrazek klimatyczno-techniczny.

Tak powstają sznurki dla źrebaków.

Biedna kiciula ,)

Siergiej na oklep z pocztówką od nas.

To ta kobieta oświeciła nas 2 dni temu, że turbaza, to tu. Ta większa dziewczynka, to Fatima.

Właściciel konia, którym pojechaliśmy sobie na plażę. Konie były fajniejsze, bo szybsze od tych, którymi telepaliśmy się kilka dni temu. Nawet ja zaliczyłam kłus! O ludu, nie normalna (’normalna’ – to znaczyło 'dobrze’)

Wszyscy jesteśmy tacy sami.

Łan niezapominajek i fajne konie.

My kupalis toże…

..i odbijaliśmy się w jeziorze.

Siergiej z niezapominajkami.

Znowu potrawa z barana. Tylko spokojnie.

…

…

Czekamy na ziła

Ale nikomu się nie spieszy, więc popijemy kymysa.

Pan nam pokazuje wyjątkowość pojemnika na kumys. Skórzany worek zszyty końskim włosiem

Nie był taki ostry i stęchły jak w innych jurtach, gdzie to mleko trzymają w drewnianych beczkach.

No to strzemiennego (co prawda nie w strzemionach) i pora ruszać w dalszą drogę.

Tak wyglądała nasza taksówka, która zabrała nas z tego urokliwego miejsca. Potem miało się okazać, że zamiast ruszyć co sił w (mechanicznych) koniach w drogę powrotną pokrążyliśmy jeszcze przez dwie godziny po stepie w celu odwiedzenia znajomych naszego kierowcy.

Przed nami do pokonania przełęcz. Była to najtrudniejsza droga, jaką w życiu przejechałem samochodem. Całe szczęście, że na miejscu pasażera. Niektóre miejsca przejechaliśmy tylko dlatego, że prawa fizyki na chwilę zostały zawieszone. Podobnie jak nasz samochód nad przepaścią…

A oto i cudotwórca we własnej osobie.

Wyjechaliśmy o 16:00 i zamiast spodziewanej godziny w drodze spędziliśmy ponad pięć godzin. Dojechaliśmy na miejsce o zmierzchu.

A tu widać jajecznicę po europejsku. Tak przynajmniej była nazwana w karcie dań w jednej z przydrożnych restauracji.

Zmiana warty na centralnym placu w Biszkeku. Połączenie stylu chińskiego (ceremonia przy fladze bardzo podobna do tej, jaką można zobaczyć na placu Tien-Nan-Men w Pekinie) i radzieckiego (ten defiladowy krok).

Statua Wolności. Jeszcze trzy lata temu (w 2003 roku) na tym miejscu stał sobie spokojnie Włodzimierz Ilicz Lenin.

Ale że nie do końca był politycznie słuszny, to go przenieśli kilkadziesiąt metrów dalej. Tak, żeby nie kuł za bardzo w oczy, ale i żeby nie było go bardzo żal.

W tle pomnika muzeum, w których całe pięto poświęcone jest Panu Włodkowi.

’Osz Bazar’ w Biszkeku. Zdjęcie z serii 'Czego widać nie było przy robieniu zdjęcia, a co odkryć można dopiero dziś’.

Jesteśmy w drodze z Biszkeku do Osz. Szybkim samochodem drogę pokonuje się w 12 godzin. Sama droga jest dużo ciekawsza niż docelowe miasto. Tu zatrzymaliśmy się na chwilę na kupienie miodu.

Jedno z wielu zastosowań butelek PET. Tam nikt ich nie wyrzuca. I nie wyłącznie dlatego, że nie ma tam segregacji odpadów.

Taki talerz na 12 godzin wystarczy. Sprawdziliśmy na własnej skórze. Czy też może raczej na własnym przewodzie pokarmowym.

Czekając na jedzenie zrobiłem kilka zdjęć. W zastępstwie aparatu 'Zorka-5′ użyłem innego.

Odpowiednik naszych przydrożnych parasoli.

W pewnym momencie drogę zagrodziła nam taka oto barykada. Powodem były prace na drodze. Została zasypana przez osunięte pobocze i Kirgizi usunęli przeszkodę za pomocą dynamitu.

Rzeka Naryn. Dokładnie taki sam kolor miała w naturze.

Po prawej Kamaz, po lewej jego chiński odpowiednik.

No to zaczekamy.

Przetarg na prace wygrała chińska firma.

Tabliczka informująca o 'odstrzeliwaniu’ zawalidrogi.

Jedna z wielu sytuacji, kiedy po wyjęciu aparatu modele znajdywali się sami.

Oczekiwanie na koniec blokady można było spędzić na przykład tak.

Jeden z wielu tuneli, jakie mijaliśmy po drodze.

Jesteśmy u celu. Życie koncentruje się w okolicy bazaru. Tutaj też koncentrują się taksówki o dziwnie znanej nam marce.

Sterylne warunki sprzedaży ziół wyglądają tak.

Czego jak czego, ale chleba na bazarze zabraknąć nie mogło.

Ani torby Marlboro.

Wszechobecne arbuzy. Nie udało nam się sprawdzić czy oni je codziennie tak układali czy układali się przy nic do snu.

A tutaj trochę mniejszy wolumen, ale za to większa dywersyfikacja podaży.

I na Łysą Górę…

Lokalny przysmak – pestki słonecznika. Tu sprzedawane na wiadra.

Tu się przytnie, tam się obczyści, potem się połozy na stole i się poczeka na klienta. Ostatecznie może być i z Polski.

Gdyby nie bakłażany, to można by pomyśleć, że jesteśmy gdzieś na małym bazaru w Polsce.

Grunt to dobra ekspozycja produktu.

Kompocik na zimę…

Chcesz osłodzić sobie życie? Kup tonę cukru. A najlepiej od razu dwie.

Powodem zrobienia zdjęć były łby. Baranie rzecz jasna.

Głowy z poprzedniego zdjęcia były noszone przez te oto nogi.

A tu można było kupić wszystko to, co nie było nogami ani głową.

Jakoś tak brakuje ciągu dalszego…

Może kupisz żur? A może ode mnie? Albo ode mnie?
„

Który by tu ochłap wybrać?
”

Nie skusiliśmy się na żeberka. Nie tym razem.

Serowe kulki. Twardością i zawartością soli podobne do ściany kopalni w Wieliczce.

Jedno z nielicznych stoisk, gdzie od biedy można było coś regionalnego kupić.

Widok ze świętej góry Salamona, górującej nad miastem Osz.

Na szczycie jest mały meczet.

W dole był cmentarz. Zanim się nie spalił.

Uległem presji i dodałem to zdjęcie. Jedno ze 'świętych’ miejsc. Cudowne działanie polegało na tym, żeby zsunąć się po skale. Zapewne po tym zabiegu można poczuć się dużo lepiej niż… w trakcie.

Czyżby w przerwach między obsługą klientów sprzedawca douczał się?

Tu widać, że nie do końca.

A tu do końca widać, że nie.

Pszennej Poznańskiej my nie uwidieli.

Nasz stary znajomy – Pan Włodek – stoi sobie spokojnie przed siedzibą lokalnych władz w Osz.

A niedaleko Lenina odwiedzić można funkcjonującą cały czas cerkiew. Okazuje się, że również w Kirgistanie najciemniej jest pod latarnią.

Tam nawet prawosławny krzyż swojsko wygląda.

Muzeum Jedwabnego Szlaku. Jedno z lepszych w Kirgistanie. Na drugim planie święta góra.

Wracamy do Biszkeku. Przez taką oto bramę.

W drodze powrotnej miód kupiliśmy sobie my.

Nasze dzieci będą kupować u nich.

W nocy spadł śnieg. Największy problem z nim miały pasące się na dole zdjęcia konie. Musiały przesiąść się na mrożoną wersję trawy.

Się ochłodziło. Połowa lipca.

Wejście do parku Panfilowa. Neverending wesołe miasteczko. Gdyby ktoś zechciał popróbować karaoke, to można tam, na jednym z kilkunastu 'stoisk’.

Walka z monopolem ,)

Co tu ciekawego? LEŚNI wiedzą…

Zajezdnia marszrutek

330stka nie jeździła naszą trasą, także nie mieliśmy przyjemności sprawdzić ilu ludzi się do niej zmieści.

Blisko Biszkeku mają traskę do złudzenia przypominającą drogę nad Morskie Oko w Tatrach… dzięki asfaltowi 😉

Idziemy na spotkanie wodospadu.

Po drodze mamy takie widoki.

…

Wężownik

…

…

…

…

…

…

…

…

Na końcu asfaltu pojawiło się rozlewisko towarzyszącego nam całą drogę potoku. Wodospadu ni widu, ni słychu. Żadnej informacji, drogowskazu. W Kirgistanie nie ma zwyczaju malowania szlaków, umieszczania informacji z czasami dojścia do dolin/szczytów/wodospadów…

… niewiele myśląc wróciliśmy do stolicy i mieliśmy na pocieszenie takie oto atrakcje wodne.

Kiedy Polskę porastał bór, szumiały knieje i dzik rył na rondzie ONZ, tutaj było 16 tysieczne miasto nękane przez mongolskie najazdy i trzęsienia ziemi.

Nazwa muzeum po rosyjsku i kirgizku.

Musi tu przyjeżdżać dużo turystów, skoro aż zorganizowali taki straganik z pamiątkami. Jedno z niewielu miejsc, gdzie można było kupić pocztówki!

Minaret odbudowany w latach 70-tych XX wieku. Niestety górna część zawaliła się i już nie wznawiano rekonstrukcji.

Takich kamieni nazbierali w okolicy i poukładali w rządkach…

… w taki sposób…

Takich pomniczków też nagromadzili w tym miejscu bardzo dużo…

… ale na zdjęciu widać tylko 2 😉

Ściana minaretu

jw.

Wewnątrz minaretu. Bardzo wąskie te schody.

Weszliśmy, zrobiliśmy sobie zdjęcie…

I schodzimy, wyglądając przez nieliczne okienka…

Tyyyyle przypraw, a ja w ich kuchni w ogóle ich nie czułam.

Wygląda jakby wymodlił tę mąkę z nieba.

Łom, to taki makaron z chińskich zupek.

Makarony.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Moskwa w drodze powrotnej.

Ach Arbat, moj Arbat. Ty majo atiecziestwo…

Udokumentowana trasa.

A tak się odwdzięczyliśmy za gościnę.